20 marca 2017

Jakub Ćwiek, człowiek orkiestra. Wszędzie go pełno: na facebooku, konwentach, w sieci czy nawet w miejskich bibliotekach podczas spotkań z fanami. Nie minęło nawet pół roku od premiery jego ostatniej powieści Chłopcy, a oto ukazuje się kolejna powieść zatytułowana Dreszcz. Podczas jednego z konwentów, bardzo znany i ceniony w kraju pisarz fantastyki powiedział, że dobry autor nie wydaje więcej niż jednej książki na rok. Ba! Wskazane jest, by  nad swoim dziełem pracował jak najdłużej, dopieszczając każdy szczegół, i nie dał się ponieść zmiennym oczekiwaniom publiki. Czy Dreszczowi udało się uniknąć tego typu pokus? Moim zdaniem niekoniecznie.

W powieści ukazanych jest kilka wątków: Ryśka „Zwierza” Zwierzchowskiego czy Benjamina Benforda, a wszystko to przeplata się z drugoplanowymi scenami przedstawiającymi  tajemnicze morderstwa dokonywane na studentach UJ. Akcja Dreszcza rozgrywa się naprzemiennie w dwóch miastach – Katowicach i Krakowie. W pierwszym z nich spotykamy Ryszarda, starego rockmana, którego głównym celem jest unikanie zatrudnienia oraz słuchanie klasycznego rocka. „Zwierz” nie posiada większych życiowych ambicji: często cierpi na kaca, lubi oglądać filmy ze Stevenem Seagalem, podpalając przy tym jointy, czytać powieści Chandlera oraz pisać piosenki inspirowane niewielkim jeziorem, często wieczorem mylonym przez pijanych ludzi z kawałkiem nieba. Owszem, „Pomylone gwiazdy” miałyby szansę stać się prawdziwym hitem, gdyby tylko twórca piosenki  był łaskaw stawić się w studio na nagranie. Do przysłowiowego rozumu nie może przemówić mu nawet córka Janka (przepraszam, Janice, jak sama woli się określać), jedyna, która ma jeszcze trochę cierpliwości do starego i lekko sfiksowanego ojca. Wszystko zmienia się, kiedy pewnego razu w Ryśka trafia piorun. I to nie byle jaki, bowiem niesie on ze sobą pewną moc. Od tego momentu Zwierzchowski może wytwarzać małe wiązki elektromagnetyczne, które są w stanie powalić na ziemię drugą osobę (o czym boleśnie przekonało się trzech kiboli katowickiego Ruchu). I choć za chwilę błyskotliwej przyjemności  płaci  omdleniami, to wedle opinii mężczyzny nie ma nic lepszego, niż tracić świadomość z hasłem rock & roll na ustach.

Drugi, moim zdaniem o wiele bardziej zajmujący, wątek stanowi historia Benjamina Benforda. Młody chłopak, student Oxfordu, jeździ po Krakowie i robi zdjęcia najważniejszym zabytkom miasta. Za przejazd taksówkami płaci z góry funtami, jest w stanie rzekomo rozpoznać podrobione banknoty, zaś wczesnymi rankami umawia się z ojcem na wieczorne przyjęcie u rodziny lorda Drake’a w Londynie. O mężczyźnie, w przeciwieństwie do wiodącego prym rockmana, wiemy niewiele. Przechodzi on pewnego rodzaju „próbę”, jak sam to określa. W chwili, kiedy dowiaduje się z porannej prasy o tajemniczej mocy katowiczanina, postanawia spędzić w Polsce trochę więcej czasu, jednocześnie podejmując próbę wykrycia motywu kierującego sprawcą tajemniczych morderstw dokonywanych na młodych ludziach w centrum Krakowa.

Jak można łatwo się domyślić, bardzo szybko obie historie zazębiają się, tworząc główny trzon powieści. Wraz z rozwojem fabuły, na kartach Dreszcza zaczyna pojawiać się coraz więcej bohaterów, od tych zupełnie nijakich, czasem wręcz prymitywnie odpychających (Bartek, Staszek, Marek), do postaci, obok których nie można przejść obojętnie. Do pierwszej kategorii z pewnością zaliczam Alojzego, emerytowanego górnika, miłośnika śląskiej gwary oraz najlepszego przyjaciela Ryśka. Przyznam szczerze, że już dawno nie spotkałam tak irytującej postaci. Rozumiem, że autor chciał podkreślić przywiązanie do lokalnej mowy, jednak przebrnięcie przez wszystkie dialogi  było dla mnie prawdziwą męczarnią, bowiem Alojzy posługuje się wyłącznie gwarą, nie uznając słownictwa i zasad fonetycznych mowy ogólnopolskiej. Równie intrygująco (co nie znaczy dobrze, to każdy musi ocenić indywidualnie) została przedstawiona postać Zawiszy Czarnego. Nie ma on nic wspólnego z legendarnym, znanym z powieści  romantyków, mitycznym ukraińskim bohaterem narodowym. Jedyne, co go łączy z postacią znanego rycerza to słowo „czarny”, bowiem, bowiem ćwiekowy Zawisza jest Murzynem.  Kobiece bohaterki zostały dość mizernie ukazane (już czekam na gromy złośliwych komentarzy na portalach społecznościowych). Autor nakreślił je w sposób bardzo stereotypowy: lubią spędzać kilka godzin w  łazience, są słabe, bezbronne i nijakie, niczym się nie wyróżniają (jedynie Dorota, menadżerka Silesii, stanowi wyjątek od tej reguły). Mówię to nie bez przyczyny, mając w pamięci Dzwoneczka z Chłopców.

Tytułowy Dreszcz to ksywka, jaką przybrał Zwierzchowski, inspirowana nutą klasycznych twórców rocka. Jak przystało na prawdziwego miłośnika tego stylu muzycznego, Rysiek nieustannie słucha, nuci bądź grywa najpopularniejsze kawałki z minionych lat. Przez całą książkę przewijają się takie gwiazdy jak AC/DC, Alice Cooper, Kiss, The Who, Scorpions, Motorhead, Aerosmith, Slash, Guns N’Roses, Nirvana itp. Nie brak cytatów z ich piosenek, same rozdziały (a jest ich sześć) są nazwane od tytułów największych rockowych hitów grupy AC/DC, np. Thunderstruck, Back in black, Night prowler.

Niestety, mimo tego wszystkiego Dreszcz odebrałam jako sezonowe dzieło, które prawdopodobnie szybko straci na popularności. Wynika to z prostego faktu – mam wrażenie, że sama idea książki jest zwyczajnie wtórna. Super moc dostarczona dzięki uderzeniu pioruna? Podstawowy motyw brytyjskiego serialu Misfits. Inspiracja rockowymi hitami? Supernatural był pod tym względem pierwszy (nie wspominając o amerykańskiej próbie rozpowszechnienia gatunku przez  musicalowy Rock of Ages). „I bawcie się… w sumie jak chcecie!” bije z pierwszej strony tekstu. Ja się bawiłam średnio, licząc jednak na coś więcej, coś znacznie bardziej energicznego i porywającego.

Jeszcze kilka kwestii wobec języka Dreszcza – to nie jest książka dla młodszych czytelników. Pełno w niej przekleństw i bluzgów, o czym solidarnie przestrzega sam autor w przedmowie. Na pochwałę zasługuje szata graficzna powieści. Okładka przedstawiająca plecy bohatera bardzo dobrze odzwierciedla klimat dzieła. Ilustracje zostały wykonane w ciemnej, dość agresywnej tonacji, dzięki ostrej i wyrazistej kresce. Również korekta i skład tekstu pozostaje bez żadnych zarzutów. Wydawnictwo Fabryka Słów bardzo dobrze wywiązało się ze swego zadania.

Miłośnicy twórczości Ćwieka pewnie sięgną po Dreszcz bez żadnego wahania. Reszcie polecam wzięcie głębokiego oddechu i zastanowienie zanim wpadnie się w marketingowa pułapkę i nabędzie nową pozycję. Trzeba naprawdę przymknąć oczy, by móc uznać przeciętną powieść za coś rewelacyjnego.

Pattyczak

Tytuł: Dreszcz

Autor: Jakub Ćwiek

Wydawnictwo: Fabryka Słów

Projekt okładki: Piotr Cieśliński

Ilustracje: Iwa Strzelecki

Data i miejsce wydania: 20-03-2013, Lublin

Oprawa: miękka

Liczba stron: 291

ISBN: 978-83-7574-846-8

Podsumowanie

Dreszcz

Dreszcz
  • 4/10
    Fabuła
  • 5/10
    Stylistyka
  • 7/10
    Wydanie

Zalety

  • historia Benjamina Benforda
  • nawiązania do klasycznego rocka
  • świetny marketing online pozycji

Wady

  • zbyt wiele wulgaryzmów
  • zbyt dużo nawiązań do popkultury, która po latach może nie być kojarzona
  • przeciętna fabuła