21 sierpnia 2015

Kryptonim U.N.C.L.E. - recenzja filmuTen rok obfituje w sporą liczbę filmowych rozczarowań. Zbuntowana, druga odsłona Avengers czy najnowsza Fantastyczna Czwórka to tylko niektóre z tytułów, po jakich spodziewano się więcej niż otrzymano. Zresztą nie tylko blockbustery przyprawiły widzów o zawroty i bóle głowy – w horrorach sprawa nie przedstawia się wcale o wiele ciekawiej. Wystarczy wymienić takie tytuły jak Szubienica, Taśmy Watykanu albo Piramida. Oczywiście pojawiło się kilka produkcji, które wstrząsnęły filmowym światkiem, jak choćby nowy Mad Max czy Jurassic World, jednak czarnym koniem zawodów okazały się komedie szpiegowskie. Agentka oraz Kingsman: Tajne służby to dwa obrazy, które, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, wciągają, dostarczają emocji, ujawniają ukryte talenty (Jason Statham powinien częściej występować w komediach) i, co najważniejsze w tym gatunku, śmieszą. Do grona szczęśliwców dołączył właśnie kolejny film – Kryptonim U.N.C.L.E, będący produkcją Guya Ritchiego.

W jaki sposób powstrzymać tych złych przed skonstruowaniem i uaktywnieniem bomby? Wystarczy znaleźć odpowiednich agentów, najlepiej z dwóch różnych państw, (jeszcze lepiej, gdy są to kraje rywalizujące ze sobą), nakazać im ścisłą współpracę – co z tego, że wcześniej jeden próbował wyeliminować drugiego – i wysłać do Włoch, aby znaleźli zaginiony pocisk. Oczywiście nie obędzie się bez odrobiny kłamstw, włamań i czarowania kobiet. Wszystko, byle tylko wykonać powierzoną misję. Czy dwaj tak bardzo różni ludzie, którzy wyznają inne zasady i metody postępowania, zdołają stworzyć zespół i wypełnić dane im zadanie?

Po sukcesie Sherlocka Holmesa Guy Ritchie dokładnie wie, jak stworzyć produkcję, która zachwyci widzów. A zadanie, wbrew pozorom, wcale nie należało do najłatwiejszych. Reżyser musiał zmierzyć się z wizją, jaką większość odbiorców już miała w swoich głowach, bowiem Kryptonim U.N.C.L.E.powstał na kanwie dość znanego serialu – The Man from U.N.C.L.E. Zarówno tutaj, jak i w przypadku innych remake’ów, nie obędzie się bez porównań. Jedno jest pewne – produkcję Guya Ritchiego można śmiało nazwać udanym następcą telewizyjnego obrazu.

W swoim nowym filmie reżyser duży nacisk postawił na relacje dwóch głównych bohaterów – Napoleona Solo i Illya Kuryakina. Bromance aż czuć w powietrzu – widać go w wielu scenach, w których pojawia się ta dwójka. Mamy sekwencję w sklepie odzieżowym, w toalecie, przed tajną bazą, podczas ucieczki… Reżyser serwuje odbiorcom całkiem pokaźną dawkę męsko-męskich relacji. Fabuła się nie liczy, najważniejszy jest czar protagonistów, pokazanie ich różnic, wad, zalet i sposobu działania.

Trzeba przyznać, że twórcy Kryptonimu U.N.C.L.E. wybrali odpowiednich aktorów, którzy wcielili się w Solo i Kuryakina. Bardzo częstym zarzutem wobec Armiego Hammera jest ten dotyczący  mimiki jego twarzy, a raczej jej braku – zarzuca mu się, że w każdym ujęciu ma tę samą minę. Jednak w przypadku tej produkcji ta jednowymiarowość okazuje się sporym i zaskakującym atutem. Postać przez niego grana ma bowiem nie okazywać żadnych większych emocji, co świetnie wychodzi aktorowi. Z drugiej strony wyłania się Napoleon Solo – bohater o wiele bardziej złożony i dynamiczny. Tutaj pojawia się prawdziwe pole do popisu. Henry Cavill bardzo dobrze pasuje do roli elokwentnego i zarozumiałego dżentelmena, który potrafi czarować i kraść (nie tylko kobiece serca). Okazało się, że aktor świetnie radzi sobie jako komediowa postać.

Oczywiście pojawia się też fabuła. Jest ona prosta, nieskomplikowana, większy nacisk położono bowiem na postacie i warstwę humorystyczną. Nie można jednak powiedzieć, by historia była do bólu przewidywalna i naiwna. Są wybuchy, wyczyny rodem z filmów o Jamesie Bondzie i momenty pełne powagi. Ale i tak najbardziej liczy się humor.

Kryptonim U.N.C.L.E. to jeden z lepszych filmów tego roku. Może dlatego, że wybierając się na niego do kina, mało który widz posiada wysokie i wygórowane wymagania. Lekka komedia szpiegowska z rewelacyjnie nakreślonymi i przerysowanymi bohaterami to produkcja, którą na pewno warto zobaczyć.

Katriona


Recenzja ukazana się pierwotnie na stronie Gildii.