Baśniowa opowieść o „Śpiącej Królewnie” doczekała się również adaptacji w formie komiksu. Oto historia miłości, która jest w stanie pokonać wszelkie przeszkody oraz niesie ze sobą niegasnącą nadzieję na ostateczne zwycięstwo dobra.
Seria Moja opowieści na zimę zawiera siedem uroczych opowiastek dla dzieci, których głównymi bohaterami są znane i lubiane postacie ze studia Disneya: Myszka Miki, Pocahontas, Bałwanek Olaf czy Bella. To kolejna pozycja z cyklu „Moich opowieści” sygnowanych logiem najsłynniejszego studia filmów animowanych dla dzieci.
Wydawnictwo Egmont, w ramach serii Klub Świata Komiksu, wydało w kwietniu dwa pierwsze tomy cyklu Klasyczne baśnie Disneya: 101 Dalmatyńczyków oraz Króla Lwa. Każdy z nich liczy sześćdziesiąt cztery strony i kosztuje 24,99 złotych. Na początku zamieszczono galerię postaci z krótkimi notkami, przybliżającymi konkretnych bohaterów, zaś na końcu opublikowano grafiki ukazujące piękno tytułu i kluczowe dla danej historii momenty. Kto powinien sięgnąć po oba tytuły? Czy jest duża różnica między komiksem a filmem animowanym? Oceniamy! Zarówno „Król Lew”, jak i „101 Dalmatyńczyków” przywołują na swoich stronach najważniejsze wydarzenia i postacie z animowanych filmów Disneya. To świetne tytuły nie tylko do wprowadzenia dziecka w świat komiksu, ale również znakomita okazja do samodzielnego stawiania pierwszych kroków w dłuższych lekturach. Klasyka gatunku – Król Lew Oto opowieść o konflikcie dwóch braci, z których jeden jest władcą Lwiej Ziemi, a drugi czyha na jego koronę. Spór między nimi zaczyna się zaogniać w momencie, gdy na świat przychodzi królewski potomek. Zwierzęta oddają mu cześć, za wyjątkiem wuja. Skaza postanawia zrobić wszystko, aby pokonać Mufasę – posuwa się nawet do zabójstwa, a swego bratanka, Simbę, zmusza do ucieczki. Czy młode lwiątko poradzi sobie samo w dżungli? Nagrodzony dwoma Oskarami film animowany Król Lew to jeden z…
Historii o przygodach Króla Dżungli poznaliśmy już całkiem sporo. Niektóre z nich okazały się udane, inne nie do końca oddały klimat powieści Edgara Rice’a Burroughsa. Doczekaliśmy się nawet parodii tej historii – „George’a prosto z drzewa”. W tym roku postanowiono znowu sięgnąć po tę opowieść, ale przedstawić nową przygodę Tarzana i jego ukochanej Jane, kontynuację losów tej dwójki bohaterów. Oczywiście jak na XXI wiek przystało, nie mogło zabraknąć efektów specjalnych i zapierających dech w piersiach widoczków, które to wpłynęły na odbiór obrazu. Można nawet rzec, że uratowały ten film przed kompletnym zapomnieniem. Mijają lata odkąd Tarzan, a dokładniej John Clayton, osiadł w Londynie. Jego życie zmieniło się, już nie musi walczyć o przetrwanie, przynajmniej nie dosłownie. Pewnego dnia bohater dostaje propozycję powrotu do Afryki, by bliżej przyjrzeć się dokonaniom belgijskiego monarchy. Protagonista nie wie jednak, że cała podróż okaże się jedną wielką pułapką, a na szali zostanie postawione życie Tarzana i jego bliskich. Czy bohater wygra walkę o wszystko? „Tarzan: Legenda” to bardzo piękny wizualnie film. Zdjęcia rzeczywiście zapierają dech, oddają piękno tych niebezpiecznych miejsc Kongo, widać nie tylko bajeczność krajobrazu, ale także to, jak bardzo jest niebezpieczny. Gra barwą, światłem i cieniem potęguje wizualny majstersztyk. Muzyka dodaje całości odpowiedniego…
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, ponad 30 lat po zakończeniu bitwy o Endor i upadku Sithów. Na Jakku mieszka sobie młoda dziewczyna o imieniu Ray. W wyniku kilku zbiegów okoliczności weszła w posiadanie bardzo cennego droida BB-8, który posiada informacje na temat miejsca przebywania legendarnego Luke’a Skywalkera. Jakby tego było mało, bohaterka pomaga w ucieczce byłemu szturmowcowi, Finnowi. Dwójkę zbiegów ściga Najwyższy Porządek z Kylem Ryno na czele. To organizacja, jaka wyrosła na gruzach upadłego Imperium Galaktycznego. Przeciwko nim walczy Ruch Oporu z księżniczką Leią na czele, a w międzyczasie gdzieś w tle przewija się Han Solo z nieśmiertelnym Chewbaccą (który nie postarzał się ani o minutę!). Cóż, wiele oczekiwano po nowych Gwiezdnych wojnach i to nie tylko pod względem rozmachu efektów wizualnych, ale przede wszystkim na szerokie możliwości fabularne, jakie pozostawiła producentom szósta odsłona sagi. W sieci krążyły filmiki streszczające poprzednie części filmu tak, by nawet laicy mogli pójść na seans i wiedzieć, o co mniej więcej w tej całej historii chodzi. Wieloletni fani kosmicznej historii i miłośnicy twórczości George’a Lucasa nie kryli entuzjazmu, oczekiwania wszystkich fanów były regularnie podsycane przez hollywoodzkie studio. Kiedy 18 grudnia Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy weszły do kin, ludzie szturmem ruszyli do multipleksów,…
Historia o Alicji w Krainie Czarów wyreżyserowana przez Tima Burtona okazała się wielkim rozczarowaniem. Twórca od kilku lat nie jest w stanie stworzyć ciekawego obrazu, który spodobałby się widzowi, a jego wizja przygód dziewczynki o blond włosach tylko utwierdziła odbiorców w tym przekonaniu. Produkcja okazała się sporym zawodem, krytycy ciskali w nią gromy. Minęło sześć lat. Twórcy postanawiają wrócić do dziejów Alicji, Szalonego Kapelusznika, Mirany i reszty bohaterów. Tym razem za sterami nie stanął już Tim Burton, tylko reżyser Muppetów – James Bobin. Nowa wizja, nowe plany, nowe koncepcje – tego na pewno nie zabrakło w Alicji po drugiej stronie lustra. Ale czy świeża krew w produkcji potrafiła wskrzesić historię? A może druga część także okazała się jednym wielkim rozczarowaniem? Alicja Kingsleigh wraca do Londynu po długiej nieobecności – ostatnie trzy lata spędziła na morzu, dowodząc statkiem. Po powrocie czekają ją jednak niemiłe niespodzianki – matka zastawiła ich dom, jedyną możliwością ocalenia dobytku jest oddanie statku, który kiedyś należał do ojca bohaterki. Podczas balu u Hamisha, byłego narzeczonego Alicji, protagonistka stara się przekonać go, by dalej inwestował w jej wyprawy. To właśnie na tej uroczystości na jaw wychodzi fakt zastawienia przez matkę Alicji domu. Dziewczyna nie wie, co zrobić –…
Prawdziwym sukcesem jest stworzenie animowanej wersji jednej z najpopularniejszych ludowych legend Europy i przerobienie jej na kasowy hit (co miało miejsce w 1959 roku dzięki Śpiącej królewnie Clyde’a Geronimiego). Zła czarownica zostaje pokonana, księżniczka odnalazła swoją upragnioną miłość, a wszystko zakończyło się słynnym już disney’owskim happy endem. Niemniej prawdziwym wyzwaniem jest wzięcie na warsztat filmowy klasycznej bajki i ukazanie historii w ten sposób, by nie była tylko skomputeryzowaną kopią pierwowzoru, lecz przede wszystkim na nowo przestawiała wydarzenia i zawierała morał skierowany do odbiorców w każdym wieku. Drodzy czytelnicy, całkowicie zapomnijcie o ugrzecznionej opowieści na temat uroczej śpiącej księżniczce i ukaranie za grzechy rodziców przez okrutną wiedźmę. Tym razem Robert Stromberg (scenograf takich produkcji jak Oz Wielki i Potężny, Avatar i Alicja w Krainie Czarów) bawi się oczekiwaniami widzów mających nadzieję na odświeżoną Śpiącą Królewnę z aktorami (a nie jedynie z ich słyszalnymi głosami), jednakże prezentując całkowicie nową, wbrew pozorom wcale nie gorszą, wersję losów pięknej Aurory i przerażającej wiedźmy. A wszystko rozpoczyna się od budzącej niepokój znajomości młodego i zagubionego Stefana z ufną i radosną czarodziejką o nietrafnym (ponieważ kojarzącym się z chrześcijańskim diabłem) imieniu Diabolina. Jedno tragiczne wydarzenie, jakie zajdzie między tą dwójką, niechybnie położy się cieniem na wzajemnych stosunkach przez ponad siedemnaście lat, zarówno w królestwa ludzi…